Podróży ciag dalszy Doha Katmandu Pokhara czyli z cyklu cwiczymy swoją cierpliwosć.
Przystanek Doha dobiegł końca czas na transfer i koleną podróż tym razem do Katmandu.
Lotnisko w Doha to jak duże miasto tylko nazwy ulic oznaczone są Gate Nr A do chyba końca alfabetu.
Mój wylot z ulicy D oznaczonej nr3.
Odprawa bez problemu czekam jeszcze tylko, aż dojedzie moje nowo poznane wsparcie czyli Agnieszka i staro uwielbiany Paweł. Spokojnie popijając herbatę za 20 zł czekam i wypatruje po horyzont.
Kilka fotek przy slynnym misiu, ktorego znaczenia trochę nie rozumiem. Niby to może w solarium niby się dogrzewa w kraju w którym słońca jest naddto a może od światłości narodu znaczy. Co kolwiek to jest to ogrom misia sprawia, że nie ma prawie nikogo kto by przy misiu chociaż jednej fotki nie zrobił. Widzę niebieskie spodnie na ruchomych schodach prowadzących właśnie do misia. Serce mi się śmieje i jednocześnie trochę mi smutno bo to ostatni wspólny lot. Ale cieszę sie chwilą. Widzę uśmiechnięte dwie buzie. Spokojnie dopijamy kawę z herbatą i cieszymy się rozmową. No bynajmniej ja się cieszę.
Ktoś zaczyna czyścić misia jego zacne nóżki jak nawet nie powiedzieć "kopyta" i każdy ma coś do dodania. Fantastycznie się czujemy wiedząc, że jego nogi są czyste. Wyobraźcie sobie, że możesz podejść do brudnego misia od nóg strony nie mówiąc o innej części ciała. Dochodzimy do wniosku -Miś na dole zawsze musi być czysty i z tym nikt nie dyskutuje. Tym bardziej,że dziennie poddawany jest ogromnej solarianej lampie wiec pot gdzieś w końcu spływa.
Przychodzi godzina odlotu każdy jeszcze idzie do strefy wolno cłowej żeby się odświeżyc w zależności od upodobań pan i panów od Lancome po Coco Chanel skończywszy na Armanim.
Kolejka między tzw ulicami dowozi nas do dzielnicy D. Szybkość zawrotna ale z efektem szkła więc robi werażenie.
Jestem w samolocie lecę i już nic nie będzie takie samo.
Myślę jak to będzie kiedy stanę na tej ziemi z której ostatnio przystało mi uciekać. Jestem trochę podekscytowana ale staram się opanować, nie myśleć w końcu jeszcze 6h lotu.
Delektuję się rozmową z Agnieszką śmiejemy się z obrony przez stewardesy pierwszej klasy. Jak zwykle kolejka do ubikacji w klasie ekomonicznej a w pierwszej ani jednej osoby ale "kibel" pierwszej klasy to rzecz święta nie można na niego nawet spojrzeć bo zasłonka szczelnie to uniemożliwia.Każda próba zbliżenia się na kilka centymetrów do ubikacji spotyka się z nagłym nie wiadomo skąd oporem obsługi, przysłaniajac przejcie za tą tajemną kotarę jako rzecz święta i kompletnie niedopuszczalna.
Lądujemy w Kamandu.
Lotnisko to czysty haos i szaleństwo, zdjęcie trzeba którego nikt nie potrzebuje, a jak nawet potrzebuje to od innego kolegi można bez problemu wziąć, zawsze można w koncu przytyć schudnąć czy posiwieć nie ma znaczenia nikogo to nie obchodzi.
Przechodzę odprawę wizową, pan łamanym angielskim daje pokwitowanie 25 usd 15 dni. Witamy w Katmandu.
Ktoś awanturuje się przy okienku wszyscy celnicy się zbiegają włącznie ze strażą graniczną.
Celnik rzuca mi paszport wybiega a ja już nie wiem oddalić się czy leganie mam zatwierdzony pobyt w Nepalu. Otwieram stronę z paszportu mam - nie ma odwrotu
już tylko trzeba się z tym zmierzyć. Odwlekam wyjście z lotniska jakbym chciała mimo woli zatrzymać czas, nadrobić kilka straconych chwil.Jakbym chciała powiedzieć czasie nie biegnij tak szybko bo nie umiem cìę dogonić. Nie udało się. Trzeba się pochylić już nie walczyć i iść.
Ciężki moment dla mnie po pierwsze żegam się z moimi kompanami po drugie wspomnienia się kłebią. Nikt nie wie co czuję udaję, że jest ok. Ściskam ich mocno na pożegnanie mając w głowie jeszcze ich wyprawę. O nich też się martwię. Smutno mi tak bardzo, że muszę szybko się odwrócić i iść, przelykam ślinę bo trochę zatyka mi gardło. Ej no chyba się tu nie rozkleisz pomyślałam. Ten etap się zakończył, muszę wyjść faktycznie już sama.
Idę powoli patrząc na cały ten haos przystanęłam wzięłam oddech jestem przed lotniskiem.Wszystko wróciło jak bumerang. Nikt nie trzyma mnie pod rękę muszę dać radę sama. Ustać na nogach utrzymać równowagę jeżeli tego nie zrobię przegram tą walkę sama z sobą.
Może gdybym powiedziała słowo to znalazł by się ktoś, kto by mnie przytrzynał. Ale wtedy musiałam poradzić sobie już tylko sama.
Znów biorę oddech widzę lotnisko z przed dwóch lat.
Lot ewakuacyjny do New Dehli.
Widzę mnie i moją kochaną Madzię naszą wspólną wtedy siłę. Widzę zawalone domy uciekające ulice, przerażenie w oczach ludzi i w moich, widzę wreszcie determinację i wiarę, że wszystko będzie dobrze. Opieram się lekko o ścianę rozglądam się do okoła ktoś ochoczo się do mnie uśmiecha z napisem Exploring Nepal. Dobrze że jest wyrwal mnie z tego snu jak matka budzi dziecko, któremu coś się tylko źle śniło. Jest dobrze ustałam na nogach, rozglądam się dookoła widzę uśmiechniętych ludzi, ktoś pyta czy chcę taxi inni czy chcę wymienic walutę jeszcze inny uśmiecha się bez powodu. Tak, to miasto tak jak ja podniosło się ze snu. I oby nigdy już nie zasnęło snem tragicznym.
Sujan odbiera mój bagaż wsiadam do samochodu jadę i gadam o niczym, rozglądam się i uśmiecham się do siebie. Odczarowałam sobie to miejsce jak dobra wróżka.
Głowa mi się uwolniła, co za niesamowite uczucie.
Bukuję się w hotelu na chwilę tylko wpadam do miasta ale szybko wracam chcę spać nie mogę za dużo myśli za dużo emocji. Dzwoni budzik 7 rano śniadanie muszę wstać.
Jadę na lotnisko uśmiechniety Sujan odprowadza mnie do odprawy.
To miejsce skąd odlatują samoloty linii krajowych do Lukli Pokhary, Bagtapur.
Sujan oddaje mój bilet do odprawy widzę jak zaczyna się denerwować coś gestykuluje, odchodzi znów przychodzi dzwoni znów gdzieś idzie jednocześnie kiedy odwarca do mnie wzrok uśmiecha się jakby nic się nie działo. Ale ja wiem kobieta wie takie rzeczy.
Jest problem tylko jeszcze nie wiem jakiego kalibru.
Po dobrych kilku minutach prosi bym usiadła pytam czy coś się dzieje uśmiecha sìę i mówi skasowali Twój lot. Już dziś te linie nie lecą do Pokhary.
O matko myślę trzeba będzie wracać do hotelu a dzień opòźnienia to nie zakonczę projektu, który jest zaplanowany co do dnia.
Czekam cierpliwie jestem jakoś dziwnie spokojna coś mi się w głowie odwóciło nowa ja.
Sujan informuje mnie, że szukają dla mnie innego lotu muszę czekać, no to czekam.
Pożegnał mnie z uśmiechem bo niby co ma tu ze mną robić, każdy ma swoje obowiązki, poszedł i zostałam sama.
Czekałam i czekałam i czekałam
oglądalam ten haos w oddali dostrzeglam mój samotny nie odprawiony plecak. Niespiesznym krokiem odebrałam go ze stanowiska odpraw. Przyszurałam go do krzesełka i dalej siedziałam.
Robiłam z nudów fotki mi i mojemu Rzusiowi, czasem machnęłam sobie nogą, kupiłam wodę, wypiłam znów kupiłam i wypiłam. I pomyślałam pewnie kręcą film Terminal 2 ze mną w roli głównej. Świetnie nie mogę stąd wyjść nie mogę lecieć w plecaku kilka wafelek przeżyję, sklep jest jak się kasa skończy zacznę odwożić ludziom wózki trochę zarobię będzie co jeść. I tak przetrwam do wiosny.
Przetwałam 4 h ktoś biegnie w moim kierunku.Pani Żaneta? tak odpowiadam. Mamy dla Pani miejsce Yeti Airlines proszę bilet dla Pani. Szybko mnie odprawiają bagaż gdzieś znika - tam, o tam proszę, idę szybko przechodzę i oczom nie wierzę odprawa osobna dla pań za kotarą i dla panów za kotarą. Przechodzę przez tajemicze przejście jak Żanusia w krainie czarów a na drugiej stronie tłum ludzi jeszcze większy haos i ja! Staję na środku rozglądam się spokojnie, kiedyś wpadłabym w panikę a tu spokój spokojem pogania. Dostrzegam tablicę odlotów. Na bilecie widzę ten sam numer. Teraz tylko gdzie wyjście jest nr 1 nr 2 Informacja lot opòźniony.
Oj tam pomyślałam Terminal 2 jednak sìę nakręci.
Lewdo usiadłam słyszę wywołują mój lot. Idę a razem ze mną grupa japończyków czuję się tak jakby ich, bo każdy japonczyk ma apart w ręce i telefon , ale ja ich przebiłam bo mam jeszzcze go pro. Zgrałam się z grupą robimy fotki jak to na japończyków przystało. Grunt to nie odróżniać się od grupy. Zasłaniam oczy bo nie mam skośnych mogłam sobie chociaż kreskę zrobić. Oni "walą" foty za fotą a ja ich przebijam bo robìę foty i kameruję a co niech wiedzą trzeba iść z postępem. Wsiadamy do samolotu nadal w amoku fotkowym ja i oni w wyrównnej walce ale na sprzęty wygrywam ja. Siadam dumna. Niech wiedzą Polska wygrała z Japonią 2:1. Braw nie slyszę.
Startujemy a tu już cukierki, woda, cukierki, cola, orzeszki, sprite, cukierki, batonik i lądujemy. To była walka z czasem.
Tutaj przegrałam. Buczenia też nie slyszę.
Lot nagrany, widoki zapierające, Himajale widok obłędny. Łapìę ten moment nie chcę go nikomu oddać. Zostawię dla siebie.Oczywiście że nie! Jest też Wasz.
Z lotniska odbiera mnie kierowca. Nic nie gada myślę może niemy. To nie zagaduję, ale jakże się pmyliłam gada po Nepalsku odbiera telefon i czuję w podświadomości, że jestem na tapecie. A to drań myslę - ze mną nie gada ale o mnie to cała litania.
Niech będzie i tak nie za bardzo kumam co tam gada więc mniemam, że pewnie dobrze.
Bukuję się w hotelu i wyruszam na miasto. Urzekło mnie. Nepalskie kolorowe idę jakbym była tu od zawsze. Jezioro przykuło mój wzrok. Delektuję się ciszą zjadam obiad wracam do hotelu.Tam wita mnie mój przewodnik uśmiechem ogrombym jak rogalik. Pyta gdzie byłam mówię a on do mnie chodż pokażę ci piękne miejsca. Idziemy gadamy ja go nie rozumiem bo nepalsko angielskiego mnie nie uczono on mnie nie rozumie bo polsko angielskiego go nie uczono. Pomimo tego śmiejemy się cały czas. Na koniec prowadzi mnie do ichniejszego baru z ichniejszą kawą milczymy tego nam razem było trzeba... kawy.
Wracam do hotelu. Biorę prysznic i okrywam brak prądu w kontaktach.Wiatrak nie działa roztapiam się z czego się cieszę bo może to pokona moje hashimoto. Oby zadziałało bo topnieję cała jak bałwan na wiosnę.
Piszę bloga pada deszcz kończę dzień.
Teraz już tylko chcę spać.
Dobranoc...
Lotnisko w Doha to jak duże miasto tylko nazwy ulic oznaczone są Gate Nr A do chyba końca alfabetu.
Mój wylot z ulicy D oznaczonej nr3.
Odprawa bez problemu czekam jeszcze tylko, aż dojedzie moje nowo poznane wsparcie czyli Agnieszka i staro uwielbiany Paweł. Spokojnie popijając herbatę za 20 zł czekam i wypatruje po horyzont.
Kilka fotek przy slynnym misiu, ktorego znaczenia trochę nie rozumiem. Niby to może w solarium niby się dogrzewa w kraju w którym słońca jest naddto a może od światłości narodu znaczy. Co kolwiek to jest to ogrom misia sprawia, że nie ma prawie nikogo kto by przy misiu chociaż jednej fotki nie zrobił. Widzę niebieskie spodnie na ruchomych schodach prowadzących właśnie do misia. Serce mi się śmieje i jednocześnie trochę mi smutno bo to ostatni wspólny lot. Ale cieszę sie chwilą. Widzę uśmiechnięte dwie buzie. Spokojnie dopijamy kawę z herbatą i cieszymy się rozmową. No bynajmniej ja się cieszę.
Ktoś zaczyna czyścić misia jego zacne nóżki jak nawet nie powiedzieć "kopyta" i każdy ma coś do dodania. Fantastycznie się czujemy wiedząc, że jego nogi są czyste. Wyobraźcie sobie, że możesz podejść do brudnego misia od nóg strony nie mówiąc o innej części ciała. Dochodzimy do wniosku -Miś na dole zawsze musi być czysty i z tym nikt nie dyskutuje. Tym bardziej,że dziennie poddawany jest ogromnej solarianej lampie wiec pot gdzieś w końcu spływa.
Przychodzi godzina odlotu każdy jeszcze idzie do strefy wolno cłowej żeby się odświeżyc w zależności od upodobań pan i panów od Lancome po Coco Chanel skończywszy na Armanim.
Kolejka między tzw ulicami dowozi nas do dzielnicy D. Szybkość zawrotna ale z efektem szkła więc robi werażenie.
Jestem w samolocie lecę i już nic nie będzie takie samo.
Myślę jak to będzie kiedy stanę na tej ziemi z której ostatnio przystało mi uciekać. Jestem trochę podekscytowana ale staram się opanować, nie myśleć w końcu jeszcze 6h lotu.
Delektuję się rozmową z Agnieszką śmiejemy się z obrony przez stewardesy pierwszej klasy. Jak zwykle kolejka do ubikacji w klasie ekomonicznej a w pierwszej ani jednej osoby ale "kibel" pierwszej klasy to rzecz święta nie można na niego nawet spojrzeć bo zasłonka szczelnie to uniemożliwia.Każda próba zbliżenia się na kilka centymetrów do ubikacji spotyka się z nagłym nie wiadomo skąd oporem obsługi, przysłaniajac przejcie za tą tajemną kotarę jako rzecz święta i kompletnie niedopuszczalna.
Lądujemy w Kamandu.
Lotnisko to czysty haos i szaleństwo, zdjęcie trzeba którego nikt nie potrzebuje, a jak nawet potrzebuje to od innego kolegi można bez problemu wziąć, zawsze można w koncu przytyć schudnąć czy posiwieć nie ma znaczenia nikogo to nie obchodzi.
Przechodzę odprawę wizową, pan łamanym angielskim daje pokwitowanie 25 usd 15 dni. Witamy w Katmandu.
Ktoś awanturuje się przy okienku wszyscy celnicy się zbiegają włącznie ze strażą graniczną.
Celnik rzuca mi paszport wybiega a ja już nie wiem oddalić się czy leganie mam zatwierdzony pobyt w Nepalu. Otwieram stronę z paszportu mam - nie ma odwrotu
już tylko trzeba się z tym zmierzyć. Odwlekam wyjście z lotniska jakbym chciała mimo woli zatrzymać czas, nadrobić kilka straconych chwil.Jakbym chciała powiedzieć czasie nie biegnij tak szybko bo nie umiem cìę dogonić. Nie udało się. Trzeba się pochylić już nie walczyć i iść.
Ciężki moment dla mnie po pierwsze żegam się z moimi kompanami po drugie wspomnienia się kłebią. Nikt nie wie co czuję udaję, że jest ok. Ściskam ich mocno na pożegnanie mając w głowie jeszcze ich wyprawę. O nich też się martwię. Smutno mi tak bardzo, że muszę szybko się odwrócić i iść, przelykam ślinę bo trochę zatyka mi gardło. Ej no chyba się tu nie rozkleisz pomyślałam. Ten etap się zakończył, muszę wyjść faktycznie już sama.
Idę powoli patrząc na cały ten haos przystanęłam wzięłam oddech jestem przed lotniskiem.Wszystko wróciło jak bumerang. Nikt nie trzyma mnie pod rękę muszę dać radę sama. Ustać na nogach utrzymać równowagę jeżeli tego nie zrobię przegram tą walkę sama z sobą.
Może gdybym powiedziała słowo to znalazł by się ktoś, kto by mnie przytrzynał. Ale wtedy musiałam poradzić sobie już tylko sama.
Znów biorę oddech widzę lotnisko z przed dwóch lat.
Lot ewakuacyjny do New Dehli.
Widzę mnie i moją kochaną Madzię naszą wspólną wtedy siłę. Widzę zawalone domy uciekające ulice, przerażenie w oczach ludzi i w moich, widzę wreszcie determinację i wiarę, że wszystko będzie dobrze. Opieram się lekko o ścianę rozglądam się do okoła ktoś ochoczo się do mnie uśmiecha z napisem Exploring Nepal. Dobrze że jest wyrwal mnie z tego snu jak matka budzi dziecko, któremu coś się tylko źle śniło. Jest dobrze ustałam na nogach, rozglądam się dookoła widzę uśmiechniętych ludzi, ktoś pyta czy chcę taxi inni czy chcę wymienic walutę jeszcze inny uśmiecha się bez powodu. Tak, to miasto tak jak ja podniosło się ze snu. I oby nigdy już nie zasnęło snem tragicznym.
Sujan odbiera mój bagaż wsiadam do samochodu jadę i gadam o niczym, rozglądam się i uśmiecham się do siebie. Odczarowałam sobie to miejsce jak dobra wróżka.
Głowa mi się uwolniła, co za niesamowite uczucie.
Bukuję się w hotelu na chwilę tylko wpadam do miasta ale szybko wracam chcę spać nie mogę za dużo myśli za dużo emocji. Dzwoni budzik 7 rano śniadanie muszę wstać.
Jadę na lotnisko uśmiechniety Sujan odprowadza mnie do odprawy.
To miejsce skąd odlatują samoloty linii krajowych do Lukli Pokhary, Bagtapur.
Sujan oddaje mój bilet do odprawy widzę jak zaczyna się denerwować coś gestykuluje, odchodzi znów przychodzi dzwoni znów gdzieś idzie jednocześnie kiedy odwarca do mnie wzrok uśmiecha się jakby nic się nie działo. Ale ja wiem kobieta wie takie rzeczy.
Jest problem tylko jeszcze nie wiem jakiego kalibru.
Po dobrych kilku minutach prosi bym usiadła pytam czy coś się dzieje uśmiecha sìę i mówi skasowali Twój lot. Już dziś te linie nie lecą do Pokhary.
O matko myślę trzeba będzie wracać do hotelu a dzień opòźnienia to nie zakonczę projektu, który jest zaplanowany co do dnia.
Czekam cierpliwie jestem jakoś dziwnie spokojna coś mi się w głowie odwóciło nowa ja.
Sujan informuje mnie, że szukają dla mnie innego lotu muszę czekać, no to czekam.
Pożegnał mnie z uśmiechem bo niby co ma tu ze mną robić, każdy ma swoje obowiązki, poszedł i zostałam sama.
Czekałam i czekałam i czekałam
oglądalam ten haos w oddali dostrzeglam mój samotny nie odprawiony plecak. Niespiesznym krokiem odebrałam go ze stanowiska odpraw. Przyszurałam go do krzesełka i dalej siedziałam.
Robiłam z nudów fotki mi i mojemu Rzusiowi, czasem machnęłam sobie nogą, kupiłam wodę, wypiłam znów kupiłam i wypiłam. I pomyślałam pewnie kręcą film Terminal 2 ze mną w roli głównej. Świetnie nie mogę stąd wyjść nie mogę lecieć w plecaku kilka wafelek przeżyję, sklep jest jak się kasa skończy zacznę odwożić ludziom wózki trochę zarobię będzie co jeść. I tak przetrwam do wiosny.
Przetwałam 4 h ktoś biegnie w moim kierunku.Pani Żaneta? tak odpowiadam. Mamy dla Pani miejsce Yeti Airlines proszę bilet dla Pani. Szybko mnie odprawiają bagaż gdzieś znika - tam, o tam proszę, idę szybko przechodzę i oczom nie wierzę odprawa osobna dla pań za kotarą i dla panów za kotarą. Przechodzę przez tajemicze przejście jak Żanusia w krainie czarów a na drugiej stronie tłum ludzi jeszcze większy haos i ja! Staję na środku rozglądam się spokojnie, kiedyś wpadłabym w panikę a tu spokój spokojem pogania. Dostrzegam tablicę odlotów. Na bilecie widzę ten sam numer. Teraz tylko gdzie wyjście jest nr 1 nr 2 Informacja lot opòźniony.
Oj tam pomyślałam Terminal 2 jednak sìę nakręci.
Lewdo usiadłam słyszę wywołują mój lot. Idę a razem ze mną grupa japończyków czuję się tak jakby ich, bo każdy japonczyk ma apart w ręce i telefon , ale ja ich przebiłam bo mam jeszzcze go pro. Zgrałam się z grupą robimy fotki jak to na japończyków przystało. Grunt to nie odróżniać się od grupy. Zasłaniam oczy bo nie mam skośnych mogłam sobie chociaż kreskę zrobić. Oni "walą" foty za fotą a ja ich przebijam bo robìę foty i kameruję a co niech wiedzą trzeba iść z postępem. Wsiadamy do samolotu nadal w amoku fotkowym ja i oni w wyrównnej walce ale na sprzęty wygrywam ja. Siadam dumna. Niech wiedzą Polska wygrała z Japonią 2:1. Braw nie slyszę.
Startujemy a tu już cukierki, woda, cukierki, cola, orzeszki, sprite, cukierki, batonik i lądujemy. To była walka z czasem.
Tutaj przegrałam. Buczenia też nie slyszę.
Z lotniska odbiera mnie kierowca. Nic nie gada myślę może niemy. To nie zagaduję, ale jakże się pmyliłam gada po Nepalsku odbiera telefon i czuję w podświadomości, że jestem na tapecie. A to drań myslę - ze mną nie gada ale o mnie to cała litania.
Niech będzie i tak nie za bardzo kumam co tam gada więc mniemam, że pewnie dobrze.
Bukuję się w hotelu i wyruszam na miasto. Urzekło mnie. Nepalskie kolorowe idę jakbym była tu od zawsze. Jezioro przykuło mój wzrok. Delektuję się ciszą zjadam obiad wracam do hotelu.Tam wita mnie mój przewodnik uśmiechem ogrombym jak rogalik. Pyta gdzie byłam mówię a on do mnie chodż pokażę ci piękne miejsca. Idziemy gadamy ja go nie rozumiem bo nepalsko angielskiego mnie nie uczono on mnie nie rozumie bo polsko angielskiego go nie uczono. Pomimo tego śmiejemy się cały czas. Na koniec prowadzi mnie do ichniejszego baru z ichniejszą kawą milczymy tego nam razem było trzeba... kawy.
Wracam do hotelu. Biorę prysznic i okrywam brak prądu w kontaktach.Wiatrak nie działa roztapiam się z czego się cieszę bo może to pokona moje hashimoto. Oby zadziałało bo topnieję cała jak bałwan na wiosnę.
Piszę bloga pada deszcz kończę dzień.
Teraz już tylko chcę spać.
Dobranoc...
Komentarze
Prześlij komentarz